wieczory mam płaczliwe bo raz otuli mnie cień raz otrze o me ramię mrok a czasem pochłonie ciemność wolę więc zasnąć szybko unikając konfrontacji z nocą i wierzyć że znów wstanie dzień wierzyć że oprócz grobu czeka na mnie jeszcze coś jasnego
twarz czarnobylskiej laleczki jest oprószona czarnym pyłem przemijania nadgryziona zębem czasu jej przerzedzone włosy opadające sztywno wyblakłe nie odbijają promieni słońca wpadających przez brudną szybę którą z dobrą intencją dobry człowiek chciał przetrzeć by laleczka mogła spojrzeć wydłubanym przez szczury oczkiem na świecący świat
nie słucham nie mogę już przyjąć więcej słów bo nie wychodzą ze mnie by zachować równowagę czasem próbuję je wypchać wycisnąć ale opierają się bronią nieustannie patrzycie na mnie litościwie na niemowę wstydliwego odludka
migruję do ciepłych krajów bo tam słońce nie zachodzi o 16 i weselej tańczyć na ulicy podobno migruję do ciepłych krajów o których opowiadają babcie w autobusie rozwodząc się nad ich wspaniałością nie znając nazwy czy położenia geograficznego migruję do ciepłych krajów wgapiając się w strony atlasów w przerwie między rozdziałami polskich powieści dziewiętnastowiecznych
kim jestem tu w eterze pachnącym ziołami czasem czuję zmysłami a nie podświadomością - pachnę miękkością bielą rumianków tu na twardym krześle słucham reminiscencji miłości serca bijącego mocno mocno wyznaczając rytm dla mojej krwi definiującej mnie moje rumianki pachną czule ścielę twarde krzesełko
wilgotność tautologizująca się w kroplach na szybie przyjemna w dotyku chłodna dla rozpalonych policzków przytulna gdy spoglądać na nią od wewnątrz wilgotność twoich ust gdy całujesz gdy krople zaraz przed wytarciem mienią się na wargach
zamawiamy room service i jemy śniadanie w łóżku brudząc pościel która przez noc przylgnęła do nas jak druga ciepła skóra rozmawiamy o ogrodach włoskich z centralnym punktem francuskich z główną ścieżką i tych angielskich nieokiełznanych jak nasze uczucia
wchodzimy do jeziora po pas mimo że pierwszy dzień jesieni już dawno za nami rozpędzamy się na krętych drogach by za chwilę grzecznie machać do fotoradarów słuchamy muzyki tak głośno aż bolą nas głowy i nie słyszymy własnych obaw to wszystko dlatego że chcemy czuć wiedzieć że to serce jest że bije że to życie naprawdę a nie zwykła wegetacja
pamiętam twoje oczy zaniepokojone gdy wysiadałam w deszczu w nocy z ciepłego samochodu pamiętam że nie odjechałeś od razu nie wiem dlaczego wiem że paznokcie mam fioletowe kieliszek już pusty ale serce wreszcie żywe wypełnione po brzegi świadomością
róże od ciebie są nieśmiertelne gdyż zachowują swe aksamitne piękno do końca pochylając swą przepiękną główkę czekają aż oberwę im płatki i rozsypię po pościeli aż utonę w ich miękkiej lawinie wzruszona róże od ciebie są nieśmiertelne gdyż nawet po wielu tygodniach wciąż kwitną w twoich słowach i uśmiechach w aksamitnym uczuciu niewiędnącym
czasem wieczorem wyglądam przez okno i widzę świat obsypany tysiącem szeptów cichych i drżących choć nie rozumiem ich treści choć giną w swych wzajemnych szelestach zachwycają mnie swą różnorodnością swą głębią chcę wierzyć że pewnego wieczoru nie będę musiała podchodzić do okna by je usłyszeć szepty szept chociaż jeden
jestem niespokojna jak natura przed burzą szarpię swoje ubranie niby zrywający się wiatr a na policzki padają pierwsze krople czarne ptaki kłębią się gęsto nade mną pod ciężkimi chmurami co uciskają moją głowę przyciśniętą do pulsującej ziemi
kiedy zabraknie nam słów włożymy w usta wyrazy wielkich poetów w ten sposób przechytrzając pulsującą ciszę mówić będziemy o pięknie o tym jak majestatycznie słońce wschodzi co rano i spijać z warg te dwa słowa które z czasem bledną lub giną w monotonii codzienności
nie będę udawać że w garniturze czy jak śpisz podobasz mi się najbardziej skoro to wtedy gdy myjesz swoje audi na myjni mimo kataru kaszlu i gripexu hot dla mamy na tylnym siedzeniu moje serce wyrywa się do ciebie stojącego po drugiej stronie szyby ciągle jeszcze trochę spienionej i mokrej
łowimy swoje spojrzenia w przybrudzonej szybie czeskiego pociągu i mimo że zawsze mówiłam w oczach nic nie widać gdy nasze spojrzenia się krzyżują spuszczam powieki chroniąc oczy przed błyskiem płomieni szyba topi się na moich oczach konduktor dmucha na nią zdezorientowany próbując ugasić ogień metafizyczny
lubię życie bardziej odkąd idę przez nie u twego boku sen nie przeraża mnie już i dni nie dłużą się tak bardzo sens sens którego mi tak brakowało cicho ujawnił się gdy pierwszy raz uśmiechnąłeś się do mnie na autostradzie jadąc po nowe
pyta pan o moje wiersze i gdzie lubię pisać najbardziej mówię więc o natchnieniu i tym że to po prostu jest we mnie a nie że przychodzi w czwartki o 16 śmiejemy się czując tak bardzo jak nigdy a sanah śpiewa w tle o tym Stanie
pamiętam jak bardzo się martwiłam zasypiając znowu w ciszy ogłuszającej jak uderzenia umierającego serca pamiętam strach przed tym że to już na zawsze że nie będzie więcej zdań a nawet pojedynczych słów teraz jest dobrze ale niepokój czai się jak polujący drapieżnik bo przecież czy cokolwiek może być już na zawsze ?
kiedy mówisz mi po imieniu świat eksploduje trochę banalnie ale prawdziwie bo kiedy mówisz mi po imieniu nogi się uginają oddech przyspiesza a serce wreszcie czuje że jest w domu
jestem niebem we mnie kumuluje się wszechświat słońce błyszczy w mym spojrzeniu chmury wplątują się we włosy a gwiazdy spadają mi na policzki jestem świergot ptaków to potwierdzi
jak mamy walczyć o dobro i prawdę gdy w nas gniją owoce usychają sady jak mamy walczyć gdy poświęcenie to mit a ciepłe dłonie dawno ostygły zrównajmy najpierw z ziemią te skażone ogrody by potem na nowo wspólnie wyhodować dobro i prawdę
drżę gdy tylko na myśl przyjdą mi Twoje dłonie sunące lekko po mojej skórze to jak całujesz moją szyję gdy odchylam ją pełna namiętności dla ciebie chcę drżeć jak kwiat który rozkwita po zimie a jego płatki rozciągają się ciekawsko by dotknąć by spróbować by pokochać znów lub po raz pierwszy byleby prawdziwie
nie smucę się już więc i pisanie nie wylewa się ze mnie bo to tak jakby brak łez był brakiem inspiracji ale wolę milczeć i widzieć uśmiechniętą twarz w lustrze niż krzyczeć a może nawet być usłyszaną lecz nieszczęśliwą
oddycham tak jakbym trzymała na przeponie burzliwy obłok ciemną i wielką nabrzmiałą deszczem chmurę podobną do tych co łkając moczą turystów na lipcowych urlopach w Polsce
gdzie idą moje pragnienia gdy śpię i czemu gdy czasem budzę się w nocy czuję bardziej dotkliwie jakby ciało płynęło wtedy w jednej sekundzie wiem więcej niż liść u końca swego oddechu sponiewierany wiatrem
migotliwe dźwięki spływające lawinowo z fortepianu urzekły mnie wraz z subtelnym dotykiem nosa dłonią kładzioną na sercu czy policzkiem opartym na ramieniu brata
przede mną słońce błyszczy mocno niewyraźnymi promieniami za mną ściana rozgrzana podpora to jeszcze dziecko słyszę krople (łez lub potu sama nie wiem) toczą się leniwie
twoje plecy milczą rozpostarte łączą wschód z zachodem mój poranek ze zmierzchem nie znam twojej twarzy ani tego co skrywasz wewnątrz znam tylko barwy ale nie umiem nimi mówić tak dobrze jak ty
za mało za cicho za słabo za krótko żądam więcej barw krzyczących na mnie do mnie we mnie i przeze mnie krzyczę bo wczoraj było tydzień temu a tydzień ciągnie się już od roku za mało mnie w tym wszystkim
doszukujesz się ukrytych sensów rozłupujesz orzechy wchodzisz w głąb ziemi po kruszec skarb umieszczasz w sejfie szkoda tylko że na mnie patrzysz tak powierzchownie
zgadzam się znowu głowa przemierza kilometrowy pion a usta wypuszczają zużyte tak zgadzam się znowu bo liczę na to że tym razem coś poczuję nadzieja wychodzi drzwiami od kuchni zgadzam się znowu bo wiem że wróci
posprzątałam ogłaszam zdechłym molom i osuwam się na ziemię dobrze że umytą myślę nowy mol szamocze się usiłując oderwać nogi od lepkiego plastra to pułapka mówię i odwracam wzrok
kolorowe światła ranią przekrwione oczy nie idę dzisiaj spać wyśpię się jak umrę ciepło pod powiekami ciepło pod językiem tańczę bo kto wie czy w zaświatach będzie ku temu okazja
kładę się wśród konwalii obejmuję ich pachnące kwiaty potrącam poruszane oddechem główki ich śnieżna biel silnie kontrastująca z soczystą zielenią pobudza zmysły obsypuję je pocałunkami
guziki rozsypały się po podłodze brzęczy jeszcze okręcając się żywo nim zastygnie gdy sięgasz po niego ciepłymi palcami przecierasz gładką powierzchnię z dziurkami wahasz się chwilę nim włożysz go do kieszeni wychodzisz a inne zastygłe czekają na twój powrót
oddycham okropnie nierówno wdech ściga wydech zanikanie czy jeśli milcząca oddychać będę cichutko zniknę? czy okropność oddechu wybije się na pierwszy plan brudną plamą nierównej obecności
trzy dwa jeden uśmiech błysk i już nie ma co się smucić bo życie to dwa jeden zapomniane a trzy zatroskane przemijaniem błysk tyle masz i już czy zdążysz chociaż kichnąć na tym wspaniałym świecie?
choć przyszedł bez kwiatów uśmiechy rozkwitły na twarzach wszystkich kobiet gdy mówił rumieńce wstąpiły na policzki mimo że zimno i śnieg leży za oknem bezgwiezdne niebo ach nie wszystkim płoną iskierki w oczach które wodzą za nim marząc o kontakcie wzrokowym gdy wyjdzie zrzucą brokatowe maski zostaną pobrudzone podkładem bluzki oraz refleksja że jednak kwiaty to przynieść mógł
z głuchym łoskotem padły sobie w ramiona dwa smukłe pnie iglastych drzew utulone do snu w objęciach wiatru zasnęły reszta lasu wyszumiała dla nich senną sonatę
gdy świat atakuje oczy zamykam je gdy uszy przyciskam do nich dłonie gdy każe mi mówić ślubuję milczenie to nie świat tylko ja sama jestem sobie największym utrapieniem ja i moje myśli wrzeszczące bolesnymi barwami
zabierz człowiekowi tlen a umrze tak słaby tak bezbronny organizm nie przeżyje nawet godziny bez powietrza czym jest więc całe nasze życie jeśli nie zwykłą walką o oddech?
nacięcie na skórze krew delikatna powierzchnia dzieli się na dwoje morze czerwone kropla spływa w dół po ostrzu noża miesza się z letnim sokiem pomidorów zamieram
mimo że jestem zdrowa nie mogę oddychać bo wziąłeś sobie mój oddech wraz z ostatnim kocham cię wyszeptanym w kierunku szyby pociągu i miejsca na peronie pustym niczym moje płuca zmęczone
jesteśmy klasycznym przypadkiem zupełnie nie wyjątkowym brak nam oryginalności wpisujemy się w szablony my - dusze dwie zagubione co nie w czas i nie w tym miejscu niepewnie weszły na scenę klasycznie nie zdając testu teraz ma dusza się błąka czy twoja również? ja nie wiem rozstaliśmy się wiek temu pewnie poszedłeś przed siebie
rymy skłaniają mnie do kłamstwa swymi obligatoryjnymi schematami ograniczają mnie zmuszają do przekształcania doświadczeń rymuję kosztem prawdy fałsz ma śpiewny wydźwięk parzy krzyżuje okala w lekkim i nie winnym stylu
serce miałeś z kamienia z kamienia miałeś serce dbałam o nie tuliłam choć zimne było wielce niosłam je niczym diament w mej wyciągniętej ręce z klejnotu miało tyle że było twarde nic więcej nie miało nawet wyryte I love you Ich lieb dich Te creo więc nie wiem doprawdy czemu zmądrzałam przed chwilą dopiero
zmęczenie cicho przychodzi do mnie idź sobie mówię mu ono kiwa głową i niby kieruje się w stronę drzwi ale zamiera na moment nim przekroczy próg ta chwila zawahania wystarczy bym przegrana podbiegła do niego albo nie idź mówię mu na łóżku ja i odgnieciona w pościeli sylwetka zmęczona
dotarłam do granic języka więc kładę palec na wargach on wreszcie je zamyka ściągając ciężar dźwigany na barkach brak mi już siły brak słów ciszą otulam me ciało dosyć mam rozmów czy mów cisza - jej ciągle mi mało
piach pod powiekami paznokciami i w ustach potrzebuję wody do obmycia dotyku bym poczuła życie ciszy wybrzmiewającej ukojeniem księżyc zastaje mnie w pustym mieszkaniu z pustynią w sercu
zwodniczymi kolejami losu sunie mój pociąg śpiewy i szepty nic mi nie pomoże kto tak szepcze kto pięknie śpiewa hymn miłości czasem pociąg wykoleja się śpiewy i szepty dokoła
jestem kobietą myślę o tym gdy układam włosy by zasłonić nimi rumieńce gdy maluję rzęsy by oczy nie płakały gdy ubieram kolorową sukienkę by zakryć to co smutne we mnie jestem kobietą myślę i uśmiecham się
mówicie że pamiętacie o mnie w modlitwach a ja nie pacierzy potrzebuję ale silnego uścisku przytulenia zapewnienia że nie na marne przesuwam muszelki różańca nimfy tańczą na mokrym piasku myślę o nich zapominając słów modlitwy
żyję w kamieniu rzuconym w wodę oddech mój tworzy kręgi łamie gładkość tafli ofiarowuje chwilową iluzję ciała stałego czas przypomniał sobie o mnie że żyję teraz galopuje by nadrobić swą wcześniejszą ospałość konie wbiegają do wody kręgi pękają żyję
czemu kłamstwo wywołuje uśmiech a prawda łzy czy nie powinno być odwrotnie? prawda przecież jest czysta i kwitnąca kłamstwo natomiast ubłocone więdnie wyrzucam kwiat kłamstwa przez okno doniczka roztrzaskuje się na chodniku płaczemy lecz z jakiego powodu? przez śmierć wygodnego fałszu czy tryumf bolesnej prawdy?
wyuczone gesty romantyzmu zdobią nasze poranki nie uczucie lecz przyzwyczajenie kieruje nasze dłonie podsuwa ustom słowa skąd to wiem? wczoraj w nocy przez sen szeptałeś imię nie moje
wiewiórki goniły się po drzewie zahaczając pazurkami o korę zerkając z rozbawieniem na ludzi stojących przy ścieżce spoglądających na ten teatrzyk czy wiewiórki wiedzą że dzięki nim pewna smutna kobieta wreszcie się uśmiechnęła?
być w sobie szaleńcem strzelającym racjonalizmem przyzwoitym człowiek z kategorii zwierzę okrucieństwa zła pora bo nawet mały chłopiec chce być w sobie szaleńcem wiersz aleatoryczny
słodkie dźwięki wiolonczeli wylewają się wartkim strumieniem z okna ogród gra tak pięknie że nawet pszczoły zamarły w kielichach kwiatów obciążone zebranym pyłkiem zauroczone słodką niczym miód melodią
z zamkniętymi oczami ciężej mi pisać ale obiecałam sobie ich nie otwierać śledzę więc wklęśnięcia na kartce litery czarny tusz rozmywa się pod moimi opuszkami to nie jest ważne i tak ich nie odczytam z zamkniętymi oczami ciężej mi pisać ale obiecałam sobie ich nie otwierać i wierzę że to dobra decyzja bo tylko ciemność czarna niczym tusz pozwoli mi uwolnić się i ruszyć z miejsca
bliżej nieba bliżej słońca i księżyca bliżej gwiazd mnie ciągnie jakaś siła której nazwać ani nie chcę ani nie potrafię i choć jej nie znam cieszę się że jest bo to znaczy że nie do końca opustoszałam
potrzebuję nowego początku nieskażonego niczyją obecnością i choć niektórzy twierdzą że początek w ogóle nie istnieje wymazuję przeszłość przewracam strony zamykam drzwi czy kończę rozdziały bo wciąż mam nadzieję której fundamentem jest wschodzące słońce że tym razem się uda
if in love is no place for why why am I still asking if in love we don't have to say sorry why am I still apologizing is that love or maybe just attachment fear of solitude inability to move on
co noc gdy kładę się wreszcie słyszę moje serce łomoczące czasem czuję też puls w żyle umiejscowionej na szyi jakby to było gdyby odpoczęło zamilkło na chwilę zasnęło czy ja wtedy też odpoczęłabym?
poezja zasiadła do kolacji dziś serwują wspomnienia trochę ubiegłorocznych na przystawkę potem kilka starszych sprzed kilku lat co jak wino musiały dojrzeć no i te dzisiejsze świeże prosto z pamięci lądujące na talerzu na deser w szklance łzy ostatnie na serwetce odciśnięte usta uśmiechnięte chyba
nagle poczułam się tak ogromnie zmęczona jakby to nie list czy zdjęcie ale kamienie były tym co wniosłam przez próg tracę wzrok czytając mądre słowa tracę słuch słuchając złotych rad ślepa i głucha kładę się zmęczona poczekam tak na koniec świata
miłość to jest taki nietypowy kwiat niepozornie wetknięty przez kwiaciarkę do bukietu co oszałamia zapachem zdumiewa kolorem i zadziwia delikatnością płatków często jednak zostaje stłumiony przez inne kwiaty krzykliwe filuterne uwodzące otwórzmy więc oczy na miłość
kochajmy pożegnania z nich składa się ludzkie życie nie napiszę już więcej wierszy o tobie odchodzisz bowiem brzegiem morza możliwości fale przypływają pod twe stopy nawet one są posłuszne nie ujmę cię więcej w słowa zostawię twą postać nienazwaną emocje niezdefiniowane wspomnienia nieokreślone będziesz jadł śmiał się tańczył spał żył beztrosko i szczęśliwie gdy pociąg niewzruszenie sunie na południe wyjmuję wkład z długopisu i zasypiam a dłoń rozluźnia uścisk palec po palcu cisza krzyczy a ja szepczę żegnaj
gdy niebo jest pochmurne mogę patrzeć na słońce traci ono agresywny blask nie razi już nie roztapia osłabione wtedy mruży oczy spoglądając na nas z góry z łagodnością nadzieja przykryta ciężkim kocem chmur
czemu śpiewacie pod skórą pod skórą są mięśnie żyły wypełnione krwią nerwy tkanka tłuszczowa ale nie miłość miłość jest w oczach pocałunkach i szczerych objęciach nie pod skórą
myślałam że ten rok coś zmieni ale płótna wciąż stoją białe rażąc moje oczy trwają nienaruszone przed wazonem w którym usycha anturium nie widziałam już długo apolla także jego muzy zniknęły ukryły się w mijających minutach rozum też mnie opuścił a martwota pozostała
rozłożystym gałęziom krzyczę liściom co pod stopami udeptane niebu bezkresnemu topiącemu gwiazdy Bogu ostatecznie uwolnij splątane nogi ciągną w dół znowu
zabierzcie mi wszystko co mam meble ubrania książki weźcie wszystko po co mi to skoro jedyne co mam naprawdę to miłość i poezja jedna mieszka w sercu druga w umyśle moje ciało ich domem dusza łonem w którym się poczęły karmiąc się wzajemnie wzrastają stając się moją melodią i ciszą towarzystwem i odosobnieniem dostatkiem i tęsknotą jedynym prawdziwym co mam i czego nikt mi nie zabierze
przemierzamy ośnieżone pola niczym mokry od łez kondukt żałobny lub wędrowcy co nie znają celu drogi czuję narodziny nowych włosów między brwiami wydłużanie się skróconych paznokci wzrost kwiatka trzymanego przez panią obok układanie się skóry w miękkie zmarszczki czuję jak umierają komórki jak blakną wspomnienia jak zużywają się płuca i serce jak tępią się zmysły w końcu nie wiem już czy to pogrzeb wędrówka czy po prostu podróż pociągiem
czekam aż pociąg rozpędzi się i dogoni moje myśli co pędzą na złamanie karku nie dziwi mnie ich pośpiech ścigają przecież moje serce rwące się do ciebie oddalającego się pospiesznie
nie będę pisała o oczach tej na którą patrzysz o ustach tej którą całujesz o uszach tej której szepczesz komplementy o włosach tej której niesforne kosmyki gładzisz nie będę obiecałam to sobie i tej resztce rozsądku co mieści się cały w plastikowej nakrętce
dark night above us only sky without stars because all of them I caught to my heart don't blame me for that starless night I just wanted to be sure that my poem for you will be as bright as they are when you look out the window one night and miss the stars covered by clouds just remember these words written by me for you in starless time
pijana słowami bardziej odczuwam grawitację ponieważ semantyka ciągnie mnie ku ziemi róża jest różą lecz żadna to nowość (Gertruda Stein w jej Scared Emily) love is love krzyczymy dzisiaj a ja ani róż ani miłości nie widzę
w snach macie inne twarze lecz wiem że to wy ja pozostaję jednak nierozpoznawalna mimo to i tak wolę noc bo choć wyśnieni tylko jesteście mówię a wy odpowiadacie tęsknię za tym gdy znów budzi mnie cisza
księżyc szepcze do lapy kołyszącej swoim kloszem nade mną drobinki kurzu osiadają na mych powiekach mieszają się ze snem coś sprzęga rezonuje za oknem nie kurz a śnieg budzi mnie wiersz
chwyć mnie za rękę gdy idę ośnieżoną drogą bo biało i cicho dokoła brak mi równowagi i mimo że patrzę nie widzę spojrzenie mam przysypane śniegiem osiadającym na rzęsach brak mu miłości topiącej lód i bariery
You are dreaming of the Only one United with you in one body And soul Remember that love Endless and true Love pure and undying Overtakes heart and mind Vanquishes fear of feelings and Every single day hepls you smile
przyszliście do Niego bo powiedział Ja was pokrzepię przyszliście do Niego bo utrudzeni jesteście bo obciążeni jesteście przyszliście do Niego a On powiedział weźcie na siebie moje jarzmo i robicie to bo On jest cichy bo ma pokorne serce bo szukacie ukojenia dusz bo Jego jarzmo jest słodkie bo Jego brzemię jest lekkie
muzyka wysyła chętnie wiadomości głosowe do poezji która z uporem poprawia autokorektę malarstwo natomiast ukochało emotikony bo przywodzą mu na myśl jaskinie w Lascaux i hieroglify mimo różnych upodobań rozumieją się doskonale bo i tak chodzi przecież o serce co czyta między wierszami słyszy między dźwiękami i widzi ukryte
komparatystyka jest wszędzie bo malarz to artysta poeta to artysta muzyk to artysta artysta to artysta i malarz jest poetą a muzyk jest malarzem więc muzyk jest również poetą który jest malarzem i muzykiem mieszają się sztuki niczym oddechy Kochanków Chagalla wymieniają pocałunki niczym dzieci Rodina a Służąca z Emmaus patrzy tak samo u Velazqueza i Levertov
większą moc wyrażania i bagaż emocjonalny cięższy ma jedno przytulenie pełnie tęskniącej premedytacji złożone ramionom co za chwilę puste ostygną większą niż tysiąc słów rzucanych na wiatr co dolecą lub nie do uszu odbiorcy gdyby było inaczej czy pocałunek Judasza miałby jakiekolwiek znaczenie?
przyszliście do mnie niczym Trzej Królowie przynieśliście wiarę nadzieję i miłość do mojego śpiącego Betlejem gdy wydawało mi się że tylko ja jeszcze czuwam mimo że już was tu nie ma ofiarowane dary dają o sobie znać pięknym zapachem szczęścia przemykającym krzepiąco przez puste pokoje
moją modlitwę w nowe słowa ubieram: Nie jak niebo co jeszcze jest moją nadzieją wierzę niczym wyznanie mej wiary w miłość. która mimo iż od Boga pochodzi ludzka słaba jest i przemija
malujesz jej oczy co wypełnione blaskiem żywe jak świeże pachnące jabłka zachwycają moich błyszczących łzami co słone są i nieprzebrane jak morze nikt nawet nie widzi
jak łatwo ci mówić spokojnie gdy płyniesz swą łodzią po morzu ukojonym ja na mej tratwie co ratunek miała przynieść chyboczę się na wszystkie strony a dokoła ludzie martwi z krwią zakrzepłą w kącikach zmięć strzępionych ubrań złamań ust serc tratwa meduzy kanibalizm by pozbyć się uczucia Kapitan Spokoju majaczy w oddali ktoś do niego macha
kocham twego ukochanego co słodkim głosem zapewnia że nie kocha mnie ani trochę a ciebie całym sercem kocha ukochanym przeze mnie odkocham się w końcu obiecuję nie wiem jak lecz to zrobię bo dla mnie to kochanie nie kochane lecz męczące a ponadto strach umierać zakochanym niekochanym
tegoroczne święta utopiłam w łzach co śliskim konturem wypłukują radość z oczu drogę znaczą kałużami nie puchem śnieżnym więc upadki są bolesne i dość częste
sennym pociągiem jadę obojczykami wystającymi rządna pocałunków z twarzą błyszczącą od mrozu obok kobieta z ciastem na kolanach pewnie urodzinowym wraca do rodziny jej obojczyki uśpione potulnie ułożone nie krzyczą i tylko guzik od bluzki rozpina się co chwilę ona zerkając na swego mężczyznę zapina go powoli sennie
wśród gwiazd zostawiam słowa miłości księżycowi szepczę je gdy wschodzi może takie odbite w szybie znaczonej blaskiem wypowiedziane szumem skrzydeł sowy trafią na orbitę twojego nosa gdzie zauważone rozbłysną
niczym duchowny z wiatykiem kroczę z listem pachnącym przez kilometry chodnika twój adres na nim kreślony pospiesznie by zdążyć przed końcem dnia roku z nabożnością wkładam go do skrzynki kwitnącej czerwienią różanego pąka błyszczącej szronem uśmiecham się bo życie wcale nie jest takie złe jak mogłoby się wydawać skrzypienie pokrywy łoskot koperty opadającej na dno utwierdzają mnie w tym na języku czuję jeszcze posmak kleju z koperty na wargach wspomnienie twoich pocałunków
mieliśmy jechać razem nad morze pamiętasz zawsze kochałam wiersze o morzu a ciebie zachwycały chmury przestrzeń słona zachodzące słońce jedźmy nad morze może tam uda nam się zacząć od nowa andante
mówią mi że bezimienne nie istnieją szlochające chowam więc pod płaszcz miłosierdzia każdy ma po gwiazdki trzy w swojej koronie mówią w prost być może przez to są niechciane