gdy z tobą rozmawiam czuję zapach mokrej ziemi fakturę kory pod opuszkami palców smak kiełków słonecznika na języku łaskotanie promieni słonecznych na twarzy ale jeszcze nigdy nie czułam twojej tęsknoty
tamte pamiętne usta zagrzebane w grobie pamięci oświetliło przelotem światło przypomnienia wtedy krzyż runął a ogołocony nagrobek rozbłysł zapomnienie roztopiło się a mętna rzeka wspomnień wlała się do pamięci ciało przeszedł dreszcz serce podskoczyło i ruszyło pędem przestraszone nadmiarem bodźców nieopisany huk ptak bijący skrzydłami o ściany celi obudził rozum lecz było już za późno racjonalizm ślizgał się na zamarzniętej rzece biegnąc na pomoc myśli stanęły do walki ptak uwolniwszy się pokierował wojska rozum skapitulował białe flagi powiewają teraz rozpaczliwie na masztach a serce panoszy się na tronie cmentarz tak pilnie strzeżony opustoszał a usta wyszły z grobu
gdy w szaleńczym tańcu wylewam z siebie brudy zmęczenie to jedyne co oblepiwszy duszę zostaje ze mną i udaje kokon żebym mogła pewnego dnia stać się motylem
cisza czasami mnie zabija cisza którą słyszę gdy stoisz przede mną cisza gdy wpatruję się w twoje nieruchome wargi cisza gdy muzyka omija mnie i moje uszy cisza kiedy wszystkie moje pytania okazują się retoryczne cisza gdy zasypiam i gdy budzę się rano cisza gdy wychodzę z domu i gdy do niego wracam cisza której doszukam się nawet w odgłosie startującego samolotu taka cisza czasami mnie zabija
jakoś tak koło środy czas zaczyna znacznie przyspieszać jakby nagle olśniło go że jest bardzo spóźniony bez wahania mija czwartek zwinnie przeskakuje przez piątek nie patrzy na sobotę dopiero w niedzielę zwalnia niedziela to dobra terapeutka głaszcze czas po głowie karmi go kolorowymi cukierkami uspokaja go wolną pogawędką czas odpoczywa cały poniedziałek przez wtorek przechodzi niespiesznie dopiero tak koło środy przypomina sobie o spóźnieniu
zaglądam w kubek z herbatą widzę tylko moje dziurki w nosie jakby w sepii wydech marszczy gładką powierzchnię napoju zmarszczki rozchodzą się równo zaginając czasoprzestrzeń a potem słodzę herbatę solą moich łez postarzam ją kolejnymi słojami a ona drży ale nie protestuje może lubi słodko-słony smak
gdyby odebrano człowiekowi całą wiedzę zostałby zupełnie nagi gdyby dano mu cyfry i liczby nie wiedziałby co z nimi zrobić ale doceniwszy zieloną trawę byłby wreszcie szczęśliwy
nie mam siły dyskutować z ludźmi męczy mnie ich kłótliwe nastawienie oczy są już zbyt podrażnione ogromną ilością łez przepływającą przez nie nim spłyną na policzki w drodze na powierzchnię
gdy zapiszesz coś na paragonie i odłożysz go do szuflady kilka miesięcy później nie będzie na nim nic oprócz twoich słów sklepowy tusz wyblaknie ale nie martw się wciąż będziesz mógł zareklamować swoje myśli
gdybym paliła wyszłabym teraz na papierosa spojrzała w niebo zamglonym wzrokiem wydmuchała dym a potem patrzyła jak wolno rozprasza się znika czyż nie jest tak samo z ludzkim życiem
w rozmowie z tobą czuję się niema otwieram usta lecz nie mówię słowa błądzą wokół mojej głowy nieuchwytne niczym cień cień czyż jest coś oprócz niego co odda to czym staję się w twoim życiu
rozkołysane źdźbła traw przyjmijcie błyszczącą rosę od mych oczu delikatne i kruche kwiaty nauczcie mnie kwitnienia na nowo malutki wróbelku włóż w moje usta twą pieśń bo zapomniałam słów wietrze mój przyjacielu rozwiej wątpliwości zabierz smutne myśli
jesteś ale cię nie widzę mówisz ale twoje wargi są poza zasięgiem mojego wzroku czy to twój prawdziwy głos? mówię co myślę i wiem że jestem żywa odpowiadasz przecząco czy rozmawiam z tym za kogo cię uważam? argumenty przemierzają kilometry zanim je usłyszę ale gdybym chciała cię uderzyć czy moja ręka nie musnęłaby jedynie powietrza?
oczy zamykają się na wieki usta milkną raz na zawsze twarz blednie niczym kameleon na płótnie kończyny opadają bezwładnie oddech urywa się w połowie rwąc słowa na części opuszczeni bliscy i dalecy gną się w żałobnych ukłonach a rano znowu trzeba wyjść z psem
stąpam po cienkiej granicy profesjonalizmu i kiczu dobrego smaku i prostactwa ludzie wyginają szyje i obracają głowy żeby na mnie popatrzeć kuszę los machając stopą w powietrzu zanim postawię ją po którejś stronie linii gapie zamierają z otwartymi ustami a na moich wargach pojawia się złośliwy uśmieszek od wstrzymywanych oddechów gęstnieje atmosfera a cisza wwierca się do głowy stawiam stopę po dobrej stronie a wypuszczone powietrze z setek ust uderza we mnie jak huragan tak silny że tracę równowagę i ląduję po drugiej stronie linii tej kiczowatej i prostackiej
gdy instrumenty huczą mi w głowie czarne kulki skaczą po pięciolinii a głos załamuje się nawet w pierwszej oktawie nienawiść wzbiera w moim ciele i mam ochotę zebrać całą muzykę w jednej partyturze a potem ją podpalić
wy którzy nazywacie wasze życie takim męczącym patrzący na mnie jak na nierozumne dziecko pobłażliwie poraźcie się tym waszym spojrzeniem wypalcie sobie dziury w mózgach a mi dajcie spokój bo nic o mnie nie wiecie
rysujesz a twoja ręka bezwiednie wędruje w moim kierunku gdy ląduje cicho i niespodziewanie na mojej talii podrywam głowę niczym motyl swe skrzydła do lotu patrzę na ciebie gdy pracujesz i oniemiała zastygam w zachwycie jak piękne rzeczy tworzą twoje ręce i jak piękny jest twój umysł
gdy będziesz gotowy zamknij oczy i unieś głowę ku słońcu pozwól mu wypalać powoli twoje powieki na złoto-pomarańczowo pozwól by oświetliło twoją twarz rozgrzało zesztywniałe mięśnie ożywiło senny wizerunek pozwól mu lizać ciepłym językiem szyję i odsłonięte ramiona roztopić smutki rozpalić na nowo wiarę